Urzędnik też człowiek, a nawet więcej bo to człowiek uśmiechnięty.

      Żyjąc w wielkim mieście postrzegałam urzędy jako ostoję komunizmu. Wchodzisz i już za progiem tracisz prawa – zyskujesz obowiązki i najlepiej by było jakbyś szybko wyszedł, żeby nikomu nie przeszkadzać.

      Od progu zamiast człowiekiem stajesz się petentem. A kto to petent? To ktoś komu się wydaje, kto nic nie wie, kto ma się uśmiechać i spuszczać wzrok, nie wolno mu mówić niepytanemu i oczywiście musi być w pełni przygotowany. Brak jakiegokolwiek świstka powoduje automatyczne wydalenie z budynku. Dobrze by było, gdyby znał wewnętrzne procedury, inaczej błądzi z kolejnymi bilecikami wstępu od pokoju do pokoju, od boksu do bosku… Pozostawiony sam w labiryncie przepisów, wniosków, formularzy i ogromnej ilości pokoi… Petent nie ma imienia, czasem ma nazwisko, ale najczęściej jest numerkiem – B142 lub innym kolejnym nadanym przez komputer stojący u wejścia do budynku.

       Każda sprawa ma swoje procedury, a te nietypowe – powinny nie istnieć. Psują wewnętrzną harmonię i zaburzają rytm przesuwania się ludzi po korytarzach i spraw po kolejnych biurkach. Ogromne budynki pełne szkła i metalu, światła i żarówek ledowych. Sterylnym i zimnym wystrojem urzędy wielkomiejskie przypominają sale szpitalne. Uczą pokory. Tutaj się pracuje, więc petenci ściszonymi głosami wymieniają uwagi, niespokojnie patrząc wokół, czy aby nie robią czegoś niewłaściwego.

      Przeszkolona przez ogromne gmachy urzędnicze wielkiego miasta zawczasu przygotowałam się merytorycznie. Na internecie sprawdziłam jak wygląda procedura załatwienia mojej sprawy. Wypełniłam, na spokojnie, w domu formularze. Przygotowałam dokumenty i zaświadczenia. Sprawdziłam kwestie terminów, adresu (w wielkim mieście gmachy urzędnicze znajdują się w różnych miejscach i ważne jest by sprawdzić adres, zanim się wyruszy z domu.

      Byłam gotowa by załatwić sprawę i wyruszyłam do małego, powiatowego miasta. To znaczy myślałam że jestem gotowa, bo to co tam zastałam mnie mega zaskoczyło.

      Pierwszym szokiem był sam budynek. Stary, zabytkowy, jak kamienica czynszowa. Pełen ogromnych drewnianych rzeźbionych drzwi, ścianek działowych, korytarzy i korytarzyków, a wszystko w kolorach żółtych sepii i ciepłego brązu. Nawet oświetlenie dają ciepłe żarówki w bezbarwnych kloszach.

      A urzędnicy? Okazali się być ludźmi. Uśmiechnięci, spokojni, opanowani. Bez sarkazmu, bez zaciśniętych ust. Przyjął mnie bardzo ładnie uśmiechnięty pan i od razu spytał, czy czuję już wiosnę w powietrzu… Zatkało mnie. Taka miła, fajna uwaga, jedno zdanie rzucone w trakcie oceniania moich dokumentów i ten uśmiech… Ta dbałość o to żebym miło spędziła czas.

     Wyszłam na korytarz i mimowolnie rzuciłam w przestrzeń, ale tu miło. Jedna z oczekujących pań stwierdziła: „Faktycznie miło. Kto chciałby pracować tutaj, gdyby nie było miło”. Nigdy tak nie patrzyłam na urzędników. W wielkim mieście brak uśmiechu odbierałam jak profesjonalizm, wysoki rozkazujący ton jako konieczność, bo przecież „ludzie są różni, a klienci potrafią być niefajni.” Zgadzałam się na przerządzanie moją osobą, na uwagi w stylu „a nie widziała pani na korytarzu instrukcji wypełnienia?” i potulnie wykonywałam liczne polecenia. Nigdy nie pomyślałam, jak ciężkie mają życie owi „profesjonalni” urzędnicy. Ja wpadam do urzędu raz na kilka miesięcy, oni są tam codziennie. W tych zimnych, sterylnych wnętrzach. Z marsowym obliczem, bez uśmiechu i choćby odrobiny luzu pracują osiem godziny prawie bez przerw. To smutne. Okazuje się ze w Polsce B może być inaczej.

     Pan urzędnik z uśmiechem mijający sprzątaczkę może rzucić od niechcenia „doczyściła pani to na błysk, pani Zosiu, bardzo dziękujemy”. Nie był jej kierownikiem, nie musiał. A inna pani urzędniczka przechodząc obok nas dostrzegła staruszkę, podeszła i również z uśmiechem spytała „Wszystko ok.? Wie pani, gdzie iść? Może pomóc? A może chce się pani pić albo jest pani zmęczona?” Staruszka była z wnukiem, on wszystko ogarniał. Jednak niesamowite było patrzeć jak urzędniczka idąc po herbatę dla siebie postanowiła sprawdzić czy starsza pani nie jest zagubiona. W takim miejscu aż chce się pracować, aż chce się żyć. Inna kwestia, że życzliwość urzędników nie umniejsza ich kompetencji, wykształcenia czy wiedzy ogólnej. Okazuje się, że w takim uśmiechniętym urzędzie też można załatwić swoje sprawy – DA SIĘ !!!!

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *