Na wieś sprowadziłam się 5 lipca. Na dzień przed tym jak wylała rzeka oddzielająca mnie od cywilizacji. Rwąca woda zabrała ze sobą mały drewniany mostek, którego bał się pan kierowca. Teraz pozostał tylko bród.
Przeprowadzka trwała niemal cały dzień i tak naprawdę to rzeczy wnoszone były do mojego nowego domku dopiero po zmroku. To co nie zmieściło się wewnątrz panowie sprawnie składowali na tarasie przed domkiem. A nie zmieściła się w sumie większość moich rzeczy. Zawsze myślałam, że mieszkanie w bloku to klitka, że jestem jak w klatce. Tylko ze ta klatka miała prawie 80mkw. Tym razem do dyspozycji miałam jedynie 40mkw i po włożeniu mebli najważniejszych pudeł i worków nagle okazało się, że cała reszta ląduje na zewnątrz.
Podczas pakowania zachowałam idealny schemat. Każde pudło opisane, ubrania w workach z Ikei – pokrowcach na koła, byłam pewna, że nieprzemakalnych. Biuro w kartonach z dokładnymi opisami. Sprzęty kuchenne osobno z zabezpieczeniami przed uszkodzeniem. Ideał. Kiedy wynosiliśmy wszystko z bloku miałam dokładną listę co, w jakiej kolejności wpakujemy do auta zgodnie z kolejnością wyjmowania, żeby potem sprawnie upchać to w nowym miejscu. Nie przewidziałam jedynie, że panowie z przeprowadzek wiedzą lepiej. Do tego wraz z pierwszą wyjętą z auta rzeczą zaczął padać deszcz. Panowie nie mogli podjechać tuż pod domek, bo było zbyt wąsko, dlatego wszystko musieli nosić ok 200m przez drogę w lesie. Pół biedy, gdyby nosili to zgodnie z planem, ale nie. Przez dwa obroty starałam się biegać wraz z panami i kierować co brać i gdzie kłaść. Ale panów były dwie pary, musiałam wybrać, czy wolę być przy wyjmowaniu rzeczy czy przy ich wnoszeniu do domku. Wybrałam tą drugą opcję i to był błąd. Panowie powyjmowali sobie z autka wszystko i rzucili to w błoto a potem nosili to co im się wydawało, że teraz ma sens przenieść. Każda z rzeczy była brudna, mokra i całkiem nie zgodnie z kolejnością trafiała do domku. W efekcie już w połowie noszenia rzeczy przestały się mieścić pod dachem i panowie składowali je ot tak na tarasie. Było ciemno, mokro i wiele z napisów zwyczajnie były nie do odszyfrowania. Pojęcia nie miałam jak ten chaos opanować.
Gdy wóz przeprowadzki odjechał o 23:00 zostałam wraz z synkami lat 9 i 21 bez możliwości zrobienia herbaty, bez jedzenia, bez szansy na odnalezienie pościeli czy czystych suchych rzeczy. Słowem dramat. Nie było przyjaznych znajomych sąsiadów jak w bloku, który był mi domem ostatnie 20 lat. Nie było nic poza stosami moich rzeczy w nieładzie.
Pierwsze moje lato na wsi było zimne. Lało praktycznie codziennie przez cały lipiec, a w sierpniu słońce pojawiało się sporadycznie. W słoneczne dni starałam się ogarnąć straty i wyrzucać kolejne zgniłe rzeczy z tarasu, układać to co się da wewnątrz domku i zachować spokój.
Praktycznie codziennie paliłam w kominku, żeby wygonić wilgoć i choć troszkę nagrzać wnętrze nocami. Pierwszego lata oficjalnie nie było.
Dziś, po 11 latach wspominam to nadal z ogromnymi nerwami. Nie przewidziałam, że w ogóle tak może być. Mieszkając całe życie w mieście nie miałam pojęcia jak ważna jest wilgotność i co na nią wpływa. To nie tylko kwestia tego, że mój domek był w lesie i otaczająca go roślinność nawet w upalne dni oddaje mnóstwo wilgoci choćby wieczorami. To również kwestia tego, iż domek, w którym zamieszkałam od lat był używany sporadycznie i tylko latem. Wszystkie ściany były wilgotne i nawet gdyby nie padał deszcz, a w otoczeniu nie było krzewów i drzew to wewnątrz i tak panowała wilgoć. Trwało co najmniej dwa lata zanim po raz pierwszy poczułam, że w domku jest gorąco i sucho. Dwa lata palenia w piecu i wietrzenia w gorące dni.
Miastowi znajomi patrzyli na mnie z zazdrością latem a ja zastanawiałam się jak mocno wyczuwalny jest w moich ubraniach stały zapach wilgoci.