W mieście w ramach pierwszych wydatków świątecznych kupujemy kalendarz adwentowy i liczymy dni. Najczęściej kalendarz kupujemy, gdy w domu są dzieci, a one zjadają czekoladki z kalendarza w dwa dni i w sumie pomysł owego liczenia znika. Jeśli ktoś jest „wierzący” w grę wchodzi kościół i rozważania przed Wigilią, ale gdy wyjdziemy z kościoła otacza nas natychmiast rutyna codzienności. Najmocniej „czuć” święta w galeriach handlowych i to już od października. Światełka, ozdoby, przeceny na potencjalne prezenty, a od połowy listopada kolędy i piosenki świąteczne zagłuszają wszystko inne… i tak do lutego, gdy niespodzianie ozdoby wigilijne zastąpią kurczaczki i pisanki. Ot tradycyjne święta w mieście….. Idąc ulicami już w połowie listopada widać choinki świecące się w domach, ale ludzie nadal chodzą do pracy, późno wracają i o świętach myślą jedynie w kontekście prezentów. Bo przecież trzeba każdemu coś, niewiele, ale jednak coś podarować. To nic, że niechciane tuż po świętach „cosie” znikają magicznie w koszach, lub zalegają półki meblościanek. Ważne, że każdy coś dostał w magiczny wieczór.
Nic dziwnego, że w mieście ludzi, którzy nie lubią świąt jest całkiem sporo. Przyznam się bez bicia – jestem jedną z nich. Gdy zamieszkałam na wsi był lipiec, do listopada trwały ostre pracę remontowe, ciągle coś załatwiałam, pilnowałam, starałam się zdążyć przed zimą i w mieście byłam rzadko. Pewnie dlatego 6 grudnia zaskoczył mnie na Maxa. W lokalnych małych sklepach nadal było zero ozdób. Nie czuło się miejskiej atmosfery świąt. Pytanie sąsiadki wprawiło mnie w zdumienie. Czy już nastawiłam wigilijny barszcz, a jeśli nie, to czy chcę „prawdziwe buraki” bo z takich nie pryskanych wychodzi najlepszy. W myślach policzyłam dni i jak nic wyszło mi ponad 3 tygodnie do wigilii. Barszcz teraz? W mieście kupowałam barszcz w buteleczkach i kartoniku. Więc jak to jest na wsi?
Wigilia zaczyna się właśnie po 6 grudnia. Co do Mikołaja to różnie bywa, w jednych domach przynosi słodycze, w innych ogromne prezenty (i wtedy pod choinką są tylko słodycze), najczęściej odwiedza dzieci, jak nie ma dzieci Mikołaj idzie dalej. Taki to dziecinny Mikołajek. Ale jego pojawienie uruchamia cały system przygotowań.
Pierwszy nastawia się barszcz, a dokładnie buraki na zakwas. To sygnał dla wszystkich, że wigilia tuż tuż. Potem zamawia się mięso. Ja wiem w mieście wszystko kupuje się na ostatnią chwilę, ale kupienie mięsa w mieście nie wymaga uboju, ani dokładnych ustaleń. Mięso na święta obowiązkowo jest od rodziny lub znajomego, obowiązkowo świeżo z uboju i obowiązkowo w dużych ilościach. Porcjowane, dzielone czekać będzie w zamrażarkach skrzyniowych, które tutaj posiada niemal każdy dom. Kolejnym etapem jest sprzątanie – takie „do żywego” niemal w każdym kącie domu i takie na szybko, żeby przygotować kuchnię, jedną lub dwie, bo nierzadko uruchamia się kuchnie w przyziemiach domów. Dwa tygodnie przed wigilią nastawia się piernik. Ciasto dojrzewa w piwnicy i od tego momentu przygotowania przyspieszają.
Rodziny ustalają menu i skład gości przy stole. To ważne, ilu będzie biesiadników i w którym dniu święta przybędą z wizytą. Ważne jest też co goście planują przynieść, żeby się potrawy nie dublowały. Ustala się harmonogram sałatek, przekąsek, tortów, ciast. Kolejne osoby zgłaszają się do wędzenia mięs i przygotowywania ryb. Tradycyjnie smażony karp to obowiązek gospodyni, u której jest wigilia.
Podczas gdy w mieście do ostatniej chwili nic nie jest gotowe, a dania wigilijne powstają na szybko dzień wcześniej, na wsi wszystko odbywa się wolniej, rzetelniej ale też dla całkiem innej imprezy. W mieście wigilijna kolacja rozpoczyna i kończy święta, najczęściej są na niej domownicy, czasami ktoś z najbliższej rodziny, rzadko kiedy przy stole jest więcej niż 10 osób. Na drugi dzień świąt odwiedzamy dalszą rodzinę, lub teściów na obiedzie i to już koniec świętowania. Przez dni świąteczne dojada się sałatki i odgrzewanego karpia i odpoczywa się przed kolejnym normalnym dniem pracy. Na wsi przy wigilijnym stole bywa i z 30 osób – również najbliższej rodziny, choć czasami zaprasza się sąsiadów, najczęściej gdy są samotni, lub znajomych którzy nie mają szczęścia być blisko rodziny. Kolacja rozpoczyna się w południe od przygotowań. Ludzie zjeżdżają z kolejnymi potrawami, żeby pomóc, wesprzeć gospodarzy. Przy wigilijnym stole uginającym się od potraw zasiada się aż do 24:00 gdy najwytrwalsi idą na pasterkę. Mnóstwo potraw powoduje, że nierzadko wracając z pasterki przy stole nadal można zastać biesiadników.
Kolejne dwa dni to nieustająca uczta. Część biesiadników przyjechała z daleka więc nocowali i teraz już od śniadania trwają rozmowy, a stół nadal jest pełny, tym razem już nie postnych potraw. Ludzie się odwiedzają obdarowując kolejne rodziny swoimi potrawami, przyjmują gości, którzy również przynoszą swoje potrawy… Odwiedziny w kościele by przywitać Nowonarodzonego i na cmentarzach by po raz kolejny zapalić świecę, by powspominać i choć przez chwilę być blisko tych którzy odeszli.
A co z ozdobami sklepów, no niby jakieś tam są, ale nierzucające się w oczy. Muzyczka niby gra, ale mniej nachalnie. A skąd to wszystko wiem, ja miastowa? Bo w pierwsze święta, gdy naprawdę prawie nikogo nie znalazłam zostałam zaproszona do tętniącego życiem domu. Szok jaki wtedy przeżyłam był ogromny. Nikt nie mówił o przecenach, zakupach, okazjach, prezentach… Otaczało mnie mnóstwo zaaferowanych ludzi, mnóstwo jedzenia i mnóstwo wspomnień rodzinnych. Gwar, pośpiech, śmiech i niesamowity klimat, którego nigdy wcześniej w mieście nie widziałam.